Czeska przygoda z pstrągami
Jak do Czech, to nie tylko na knedliki!Często w rozmowach z kolegami po kiju rozmawiałem, że takie łowiska to idealne miejsce, aby dokonać takich porównań. Dzięki wysokiemu rybostanowi możemy rzetelnie to ocenić, a co więcej nawet przynęty mogą udowodnić swoją skuteczność i pokazać co tak naprawdę wabi ten gatunek ryb.
Nasz dzień konia powoli zbliżał się do końca, ale na liczniku mieliśmy znaczną ilość złowionych ryb, a uśmiech na twarzy blokowały tylko nasze uszy. Ryby powoli odchodziły w stan spoczynku, a branka były już naprawdę chimeryczne. Natomiast u nas się włączyło coś na zasadzie żerowania i w mojej głowie pojawił się perspektywa odwiedzenia chińskiej restauracji, która jest nieopodal łowiska, a z racji że w Czechach nie brakuje Chińczyków czy Wietnamczyków to serwują naprawdę dobrą kuchnię. Ale z takim wędkarskim katem jak Grzegorz przesuwało się to do sfery marzeń, bo ten biczował nadal, ale efekty już można było zaliczyć do marnych i cały czas żyłem nadzieją na ciepły posiłek. Tylko że po tym jak Grześ zanurkował w pudełku i wyciągnął Ultra Light Minnow w UV to było coś nie,wiarygodnego bo od pierwszego rzutu zaczął na nowo holować ryby. To było coś takiego jakby krzyknął do nich – do roboty i one się wzięły do roboty. No to ja też się wziąłem do roboty, tylko moje efekty mocno odstawały od tych które osiągał Grześ. Może było to spowodowane tym, że w ciągu dnia straciłem wszystkie przynęty i cały dzień broniłem jednym Countdown Elite, bo pudełko które sobie pozostawiłem na pomoście poderwał wiatr i wszystkie skrzętnie przygotowane przynęty wylądowały w wodzie. Mimo mozolnych prób odzyskania ich podbierakiem, udało się odzyskać jednego małego X-Rap, bo był pływający. Dzisiaj pisząc ten tekst na mojej twarzy pojawia się uśmiech z całej tej sytuacji, ale wtedy byłem naprawdę smutnym człowiekiem. Tylko że ja już przywykłem do moich dziwnych sytuacji na wyprawach wędkarskich, a zdarzają mi się naprawdę w najmniej oczekiwanych momentach i bywają co najmniej dziwne. Jak na przykład wsiadając na łódkę w Szwecji dostaje telefon z lotniska, że mój portfel leży na siedzeniu w samolocie, a hitem było wykupienie biletu do Szwecji, tylko że jak zawsze rozmarzony wykupiłem ze Sztokholmu do Krakowa i z powrotem. Zaręczam Wam, że strasznie ciężko to wytłumaczyć na lotnisku w Krakowie, że bilet ze Sztokholmu dotyczy lotu w druga stronę. Ale ja już tak mam i nawet to traktuje jako amulet szczęścia, bo na każdej wyprawie z dziwnymi sytuacjami łowiłem piękne ryby.
Czeska przygoda z pstrągami
Jak do Czech, to nie tylko na knedliki!W tym sezonie mam przyjemność tworzyć Team Rapala VMC z Grzegorzem Marcinkiewiczem, a nasze początki współpracy zaczęły się już w sezonie 2021 i od pierwszego projektu wiedziałem, że to będzie Team, który będzie się uzupełniał. W pierwszych dniach stycznia zaczęliśmy tworzyć plany na sezon 2022/2023, a głównym założeniem było zwiedzić różne miejsca z wędką w ręku. Postanowiliśmy, że złowimy ryby od Bałtyku po Tatry, ale też odwiedzimy różne miejsca w Europie. Jednak pierwsze nasze wyjazdy krzyżowała pogoda, dlatego obróciliśmy plan i postanowiliśmy odwiedzić sąsiednie Czechy. Od zawsze wiadomo, że Czesi i Słowacy kochają się w łowiskach specjalnych, nawet jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że te kraje były kolebką takich łowisk. Dlatego na pierwszy cel wzięliśmy Rybnik Pisak, a to z racji tego, że odróżnia się swoim rybostanem. Tiger Trout i Palie robiły na mnie takie wrażenie, że musieliśmy tam postawić swoją wędkarską stopę. Po uprzednim telefonie do właściciela okazało się, że nie zawsze to takie proste, ponieważ otwarte jest tylko w weekendy, a że w życiu zjadłem w tym kraju niejedne knedliki i udało mi się poznać tam trochę wędkarzy, dostaliśmy zgodę na łowienie w tygodniu.
Dotarliśmy na miejsce i powitał nas uśmiechnięty właściciela łowiska, który udzielił nam instrukcji na temat obowiązującego regulaminu i sobie odjechał. A przed nami był staw, który potocznie nazywamy komercją, tylko że to była absolutnie inna jakość jaką znaliśmy dotychczas. To przepięknie przygotowane łowisko, gdzie brzegi są wykonane jak pomosty i cały infrastruktura powoduje, że jeszcze nie zacząłeś łowić, a już wiesz, że będziesz tam wracał. I tak zaczęło się eldorado, bo na szczęście nie od pierwszego, a od drugiego rzutu. Na zmianę z Grzesiem mieliśmy kontakty z rybami, a te które udało się wyholować były tak wybarwione, że zepsucie fotek tej rybie powinno być karalne. Tiger Trout czy Palie z tymi pomarańczowymi podpaleniami powodują, że nie możemy się napatrzeć, a to w jakiej kondycji były te ryby mówiło nam, że jesteśmy na jednym z lepszych łowisk. Same płetwy ogonowe, które bardzo często są w takich hodowlach zniekształcone poprzez otarcia o niepotrzebne betony, albo zbyt zarybiony staw, tutaj totalnie odróżniało te ryby od innych łowisk i wystawiały wizytówkę gospodarzowi. Wcześniej wspomniana kondycja była rewelacyjna i ryby dawały nam tyle fanu, że bawiliśmy się jak dzieci na placu zabaw. Nawet zrobiliśmy sobie z Grzegorzem mały chellange, albo jak kto woli dzień testowy. Przed wyjazdem umówiliśmy się, że ja biorę ze sobą wędkę Okuma Epixor 3-18 gr i nawijam żyłkę Ultra Knot 0,23mm. Natomiast Grześ łowi kijem Okuma G-Control 1-8 gr i łowi na plecionke X8 Braid od Sufix, ale przynęt używamy tych samych i latają X-RAP oraz Countdodown i do tego obrotówki Blue Fox Vibrax, ale nie mogło braknąć gum od 13 Fishing Vertigo. Ja uznałem plan za bardzo ambitny, a jakość łowiska miała nam pozwolić na wyciągnięcie wniosków, który sprzęt jest lepszy na tego typu łowiska. Jestem w stanie stwierdzić, że na początku ku mojemu zdziwieniu nie było widać zbytniej przewagi żadnego z nas, bo łowiliśmy w miarę równo. A ja nawet miałem na kiju naprawdę porządnego kabana, który podróżował po swojemu i tutaj amortyzacja żyłki z dobrze ustawionym hamulcem miało mieć kluczowe znaczenie. Ryba przysporzyła mi wiele emocji, ponieważ było ją ciężko podholować do pomostu i zapowiadało się piękne pamiątkowe zdjęcie, ale coś poszło nie tak i ryba się spięła. Tylko tu nie zawiódł sprzęt, a ja i gdzieś popełniłem błąd podczas holu, możliwe że nawet emocje wzięły górę. Jedyna satysfakcja jaką posiadałem to myśl, że sprzęt na który postawiłem mnie nie zawiódł, ani na moment. I nagle ryby postanowiły mocno zwolnić tempo swojej aktywności i dokładnie w tym momencie pokazała się wyższość zestawu Grzesia, który mimo że ryby zaczęły leniwie tykać w przynęty, jednak dzięki plecionce i delikatniejszej wędce wyczuwał te brania, a ja z roli partnera łowiącego wspólnie ryby wszedłem w rolę podbierającego i fotografa, bo przewaga była znaczna. Nawet były chwile, że po jednej fotce nie zdążyłem dobrze oddać rzutu, a już musiałem wracać do podbieraka, który stał się moim narzędziem pracy w tym czasie. Radość Grzesia była na poziomie młodzieńca, które stoi w wesołym miasteczku w strzelnicy, strzela z wiatrówki i cały czas zdobywa nagrody dla swojej obok stojącej dziewczyny, po prostu mi imponował i to był jego czas.
Dotarliśmy na miejsce i powitał nas uśmiechnięty właściciela łowiska, który udzielił nam instrukcji na temat obowiązującego regulaminu i sobie odjechał. A przed nami był staw, który potocznie nazywamy komercją, tylko że to była absolutnie inna jakość jaką znaliśmy dotychczas. To przepięknie przygotowane łowisko, gdzie brzegi są wykonane jak pomosty i cały infrastruktura powoduje, że jeszcze nie zacząłeś łowić, a już wiesz, że będziesz tam wracał. I tak zaczęło się eldorado, bo na szczęście nie od pierwszego, a od drugiego rzutu. Na zmianę z Grzesiem mieliśmy kontakty z rybami, a te które udało się wyholować były tak wybarwione, że zepsucie fotek tej rybie powinno być karalne. Tiger Trout czy Palie z tymi pomarańczowymi podpaleniami powodują, że nie możemy się napatrzeć, a to w jakiej kondycji były te ryby mówiło nam, że jesteśmy na jednym z lepszych łowisk. Same płetwy ogonowe, które bardzo często są w takich hodowlach zniekształcone poprzez otarcia o niepotrzebne betony, albo zbyt zarybiony staw, tutaj totalnie odróżniało te ryby od innych łowisk i wystawiały wizytówkę gospodarzowi. Wcześniej wspomniana kondycja była rewelacyjna i ryby dawały nam tyle fanu, że bawiliśmy się jak dzieci na placu zabaw. Nawet zrobiliśmy sobie z Grzegorzem mały chellange, albo jak kto woli dzień testowy. Przed wyjazdem umówiliśmy się, że ja biorę ze sobą wędkę Okuma Epixor 3-18 gr i nawijam żyłkę Ultra Knot 0,23mm. Natomiast Grześ łowi kijem Okuma G-Control 1-8 gr i łowi na plecionke X8 Braid od Sufix, ale przynęt używamy tych samych i latają X-RAP oraz Countdodown i do tego obrotówki Blue Fox Vibrax, ale nie mogło braknąć gum od 13 Fishing Vertigo. Ja uznałem plan za bardzo ambitny, a jakość łowiska miała nam pozwolić na wyciągnięcie wniosków, który sprzęt jest lepszy na tego typu łowiska. Jestem w stanie stwierdzić, że na początku ku mojemu zdziwieniu nie było widać zbytniej przewagi żadnego z nas, bo łowiliśmy w miarę równo. A ja nawet miałem na kiju naprawdę porządnego kabana, który podróżował po swojemu i tutaj amortyzacja żyłki z dobrze ustawionym hamulcem miało mieć kluczowe znaczenie. Ryba przysporzyła mi wiele emocji, ponieważ było ją ciężko podholować do pomostu i zapowiadało się piękne pamiątkowe zdjęcie, ale coś poszło nie tak i ryba się spięła. Tylko tu nie zawiódł sprzęt, a ja i gdzieś popełniłem błąd podczas holu, możliwe że nawet emocje wzięły górę. Jedyna satysfakcja jaką posiadałem to myśl, że sprzęt na który postawiłem mnie nie zawiódł, ani na moment. I nagle ryby postanowiły mocno zwolnić tempo swojej aktywności i dokładnie w tym momencie pokazała się wyższość zestawu Grzesia, który mimo że ryby zaczęły leniwie tykać w przynęty, jednak dzięki plecionce i delikatniejszej wędce wyczuwał te brania, a ja z roli partnera łowiącego wspólnie ryby wszedłem w rolę podbierającego i fotografa, bo przewaga była znaczna. Nawet były chwile, że po jednej fotce nie zdążyłem dobrze oddać rzutu, a już musiałem wracać do podbieraka, który stał się moim narzędziem pracy w tym czasie. Radość Grzesia była na poziomie młodzieńca, które stoi w wesołym miasteczku w strzelnicy, strzela z wiatrówki i cały czas zdobywa nagrody dla swojej obok stojącej dziewczyny, po prostu mi imponował i to był jego czas.
Zabawy nie było końca i łowiliśmy ryby o naprawdę zjawiskowym wybarwieniu, a wiatr który tego dnia nie rozpieszczał, tak jakby nas nie dotyczył i tak mijała godzina po godzinie. W pewnym momencie jakby ryby zaczęły bardziej żerować i nasza skuteczność się zaczęła wyrównywać. Do mnie dotarło, że zestaw który skomponował sobie Grześ na tego typu łowiska jest wręcz idealny, ale już przy większych osobnikach było widać, że dokładnie ten sam sprzęt w rwącej rzece mógłby mu przysporzyć wiele problemów w pewnym holowaniu ryby, a co więcej ryba która byłaby na końcu zestawu i należałaby do tych przystojniejszych i mogłaby znacznie ucierpieć, żeby nie napisać, żeby nie przeżyła tej wycieczki. Właśnie ten dzień nam pokazał, że nie wszędzie da się łowić jednym zestawem i na pewno mocniejszy sprzęt ma dalej przewagę i jest bardziej wszechstronny. Ale trzeba podkreślić, że łowiąc na tego typu sprzęt, którym posługiwał się Grześ może dać nam więcej satysfakcji z holu i przełożyć się na większą ilość wyczutych brań, a co za tym idzie na szybsze zacięcia. Dlatego po tym dniu będę obstawał przy tym, że do każdego łowiska musimy dostosować sprzęt, bo musimy zdawać sobie sprawę, że tu nie tylko nasze szczęście się liczy, a też bezpieczny powrót ryby do swojego środowiska.
Często w rozmowach z kolegami po kiju rozmawiałem, że takie łowiska to idealne miejsce, aby dokonać takich porównań. Dzięki wysokiemu rybostanowi możemy rzetelnie to ocenić, a co więcej nawet przynęty mogą udowodnić swoją skuteczność i pokazać co tak naprawdę wabi ten gatunek ryb.
Nasz dzień konia powoli zbliżał się do końca, ale na liczniku mieliśmy znaczną ilość złowionych ryb, a uśmiech na twarzy blokowały tylko nasze uszy. Ryby powoli odchodziły w stan spoczynku, a branka były już naprawdę chimeryczne. Natomiast u nas się włączyło coś na zasadzie żerowania i w mojej głowie pojawił się perspektywa odwiedzenia chińskiej restauracji, która jest nieopodal łowiska, a z racji że w Czechach nie brakuje Chińczyków czy Wietnamczyków to serwują naprawdę dobrą kuchnię. Ale z takim wędkarskim katem jak Grzegorz przesuwało się to do sfery marzeń, bo ten biczował nadal, ale efekty już można było zaliczyć do marnych i cały czas żyłem nadzieją na ciepły posiłek. Tylko że po tym jak Grześ zanurkował w pudełku i wyciągnął Ultra Light Minnow w UV to było coś nie,wiarygodnego bo od pierwszego rzutu zaczął na nowo holować ryby. To było coś takiego jakby krzyknął do nich – do roboty i one się wzięły do roboty. No to ja też się wziąłem do roboty, tylko moje efekty mocno odstawały od tych które osiągał Grześ. Może było to spowodowane tym, że w ciągu dnia straciłem wszystkie przynęty i cały dzień broniłem jednym Countdown Elite, bo pudełko które sobie pozostawiłem na pomoście poderwał wiatr i wszystkie skrzętnie przygotowane przynęty wylądowały w wodzie. Mimo mozolnych prób odzyskania ich podbierakiem, udało się odzyskać jednego małego X-Rap, bo był pływający. Dzisiaj pisząc ten tekst na mojej twarzy pojawia się uśmiech z całej tej sytuacji, ale wtedy byłem naprawdę smutnym człowiekiem. Tylko że ja już przywykłem do moich dziwnych sytuacji na wyprawach wędkarskich, a zdarzają mi się naprawdę w najmniej oczekiwanych momentach i bywają co najmniej dziwne. Jak na przykład wsiadając na łódkę w Szwecji dostaje telefon z lotniska, że mój portfel leży na siedzeniu w samolocie, a hitem było wykupienie biletu do Szwecji, tylko że jak zawsze rozmarzony wykupiłem ze Sztokholmu do Krakowa i z powrotem. Zaręczam Wam, że strasznie ciężko to wytłumaczyć na lotnisku w Krakowie, że bilet ze Sztokholmu dotyczy lotu w druga stronę. Ale ja już tak mam i nawet to traktuje jako amulet szczęścia, bo na każdej wyprawie z dziwnymi sytuacjami łowiłem piękne ryby.
Ale żeby wrócić do tego artykułu, mój towarzysz bawi się w najlepsze łowiąc rybę za rybą. Ja natomiast zaprzyjaźniam się z podbierakiem już do końca dnia. Ciężko w to uwierzyć, ale jak zrobiło się zupełnie ciemno pomyślałem – „wreszcie”. Spakowaliśmy graty wędkarskie do bagażnika i udaliśmy się w jedynym słusznym kierunku do Chińczyka. Pozytywnie zmęczeni z niewyobrażalną ilością euforii byliśmy w stanie zjeść wszystko co będzie w karcie. Tylko że czekały nas jeszcze cztery godziny drogi do domu, na szczęście mieliśmy o czym rozmawiać, bo doświadczenia i wniosków do wyciągnięcia było co niemiara. Bo był to dla nas naprawdę dobry czas, bo spełniliśmy swoje następne marzenie wędkarskie i złowiliśmy następną odmianę z gatunku łososiowatych . Właśnie tak widzę wędkarstwo i nie ma dla mnie znaczenia, czy to komercja, czy rzeka, albo ogromny akwen. Najważniejsze są podróże i bagaż doświadczeń, który z tych podróży wraca z nami, bo to powala żeby w przyszłości nie bać się łowienia w najdalszych zakątkach tego świata.