Zaznacz stronę

Projekt Dunajec

Robert Policha
Podhale to moim zdaniem miejsce, gdzie mimo natłoku turystów są jeszcze dziewicze zakątki, których nie dosięgnął wszędobylski przemysł. To miejsce w naszym kraju do którego zawsze będę wracał z ogromnym sentymentem, ponieważ wielokrotnie miałem przyjemność łowienia na Czorsztynie i dla mnie to jedyne miejsce na mojej wędkarskiej mapie, gdzie ryby są tylko dodatkiem do sprzędzonego czasu. Ten region to nie tylko wędkarstwo, to baca spędzający owce z hal, który sprzeda Wam w swojej bacówce świeży bundz czy jeszcze nieuwędzony oscypek. To piękne widoki Tatr, a sam klimat otaczających to jezioro zamków, które pokazują się twoim oczom o poranku, w momencie kiedy znad zbiornika podnosi się mgła i to są właśnie widoki, których nie znajdziecie nad żadnym zbiornikiem w naszym kraju. To miejsce, gdzie nigdy nie braknie nam powodów żeby go odwiedzać. Nawet po to, żeby przeżyć kulig przez Pieniński Park Narodowy, który w mojej pamięci zostanie na zawsze. Tak !!! Miałem przyjemność to przeżyć, gdzie sanie prowadzone przez rodowitych górali podnosiły tumany śniegu za sobą, a my okryci kocami popijaliśmy regionalną śliwowicę, a w głowie przypominała się piosenka Skaldów „Z kopyta kulig rwie” i dokładnie to jest ta magia Podhala. Ale od lat miałem jeszcze jedno marzenie związane z tym miejscem, a było to łowienie pstrągów w Dunajcu. Był to plan do którego dojrzewałem kilka lat, zdarzały się już sytuacje gdzie byłem spakowany, ale zawsze coś stanęło na drodze. Wielokrotnie znajomi wędkarze opowiadali mi, że ta rzeka to inna liga, a brodzenie w niej to już nie spacerek z wędką i tylko pokora może pozwolić nie skręcić nogi, czy zafundować sobie darmowego spływu Dunajcem wyręczając flisaków.
Dlatego w tym sezonie zaplanowałem otwarcie sezonu pstrągowego właśnie w sercu Podhala i namówiłem do tego wyjazdu mojego partnera z Team Grzegorza Marcinkiewicz. Nie mogło być inaczej i postanowiliśmy, że przy okazji zrobimy krótki materiał z naszego pobytu, żeby pokazać innym wędkarzom, że warto podróżować i odkrywać tak cudowne miejsca. Mimo zadanych pytań wielu wędkarzom, co warto ze sobą zabrać i jakich przynęt używać, po raz następny okazało się, że ilu wędkarzy tyle opinii. No to postanowiłem zabrać ze sobą absolutne minimum i to co się zmieści do mojego ukochanego Sling Bag, a że potrafi się zmieścić, wrzuciłem tam woblery, które są podstawą pstrągową Rapala X-RAP, COUNTDOWN ELITE, COUNTDOWN oraz ULTRA LIGHT MINNOW, ale nie mogło braknąć żelastwa i w moim pudełku wylądowały obrotówki Blue Fox Vibrax, czy wahadłówki Moresilda tej firmy, które jak tylko zobaczyłem natychmiast chciałem je mieć w swoich pstrągowych pudełkach. Ale Dunajec to rzeka, która na swoim dnie kryje półki skalne, czy olbrzymie głazy i tutaj też trzeba było dobrać sprzęt, ale nie będę oryginalny jak napiszę, że postawiłem na linki Sufix i szybko na jeden kołowrotek nawinąłem ośmiosplotową plecionkę X8 Braida w kolorze Coastal Camo, a na drugiej szpuli podstawą do łowienia w mroźne dni miałem żyłkę Ultra Knot, do tego fluorocarbon Sufix Advance i uznałem, że tak przygotowany muszę sobie poradzić. Tak spakowany czekałem na Grzegorza, który mieszka ode mnie ponad 200 km i chyba dobrze że tak daleko, bo w momencie kiedy otrzymałem telefon „wyjeżdżam” przyszły wątpliwości „czy na pewno wszystko mam?” Dlatego postanowiłem jeszcze raz odwiedzić moją wędkarską szopkę, w której panuje artystyczny nieład wynikający z ciągłej zmiany sprzętu pod różne gatunki ryb. Dobrze że tam zszedłem, bo właśnie tam do mojej głowy dotarło, że nie mogę nie zabrać na ten wyjazd gum Vertigo od 13 Fishing, dopakowując boczną kieszeń mojego przybornika uznałem, że jestem gotowy. Teraz pozostało tylko oczekiwać przyjazdu mojego towarzysza podróży i ruszyć w nieznane. Jedyne co mogłem w tym momencie zaplanować, to że na pewno nie odpuszczę regionalnej kwaśnicy na kolację, czy gulaszu z sarniny w karczmie u Polawacy przy grajcarku w Szczawnicy. To jedyne co było na ten moment pewne w planowaniu tej podróży, bo reszta była absolutną nowością.  
W końcu pod mój dom podjeżdża Grzegorz i nie ukrywam, że już tupałem w ogrodzie w oczekiwaniu. Ok, to sprzęt do bagażnika i w drogę, ale w momencie kiedy wkładałem swoją Okuma Epixor zauważyłem, że mój partner też musiał przeprowadzić wywiad na temat naszego przyszłego łowiska i zabrał za sobą na ten wyjazd MUSE od 13 Fishing i nawet mu lekko zazdrościłem, bo ten kijaszek do 15 gr dał mi wiele szczęścia przy okoniach w sezonie 2021. No to spakowani i uśmiechnięci ruszyliśmy w końcu, bo nie ma co tu ukrywać, że jak to bywa przy organizacji podróży wędkarskich zawsze trzeba za sobą pozostawić życie codzienne i tym sposobem ruszyliśmy spod mojego domu po północy, co spowodowało, że w Krościenku nad Dunajcem zameldowaliśmy się o trzeciej nad ranem. Po przybyciu na miejsce podjęliśmy męską decyzję, że wstajemy siłami natury, co skutkowało, że moje oczy otworzyły się w okolicy godziny 10, a słońce które wdzierało się przez okno pokoju zapowiadało, że to będzie dobry czas. Zaraz po tym moim oczom ukazały się góry okryte pierzyną śniegu, a w głowie pojawiła się ta myśl „tu się oddycha”. No to szybkie śniadanko mistrzów, co oznacza w sloganie wędkarskim kawa, parówa i kromka chleba, ale w jakich okolicznościach przyrody. Po szybkiej konsultacji z Wojtkiem Kudłaczem padła decyzja, że łowimy na dolnym OS Dunajca, gdzie dozwolony jest spinning, nastąpiła szybka organizacja i do boju. Mimo sugestii Wojtka, że ten odcinek będzie dla nas dobrym wyborem, mój czarny łeb ciągnęło na Sromowce Niżne. No bo jak być nad Dunajcem i nie zobaczyć Trzech Koron z perspektywy tej rzeki choćby na chwilę. I tak zrobiliśmy i zaraz po przejechaniu Pieńskiego Parku Narodowego zaczęliśmy podróżować wzdłuż rzeki moich marzeń, a jeszcze sprzed naszych oczu nie zniknął widok Wysokich Tatr, które pokryte śniegiem wyglądały epicko, lekko pokryte mgiełką w różnych swoich partiach. Jednak odcinek rzeki wzdłuż którego jechaliśmy zaczął uruchamiać nasze wędkarskie zmysły i nie ma co ukrywać, że w naszych głowach rodziły się już obrazki z pięknym pstrągiem w dłoniach, demonstrowanym do pamiątkowego zdjęcia. Wędkarze stojący w rzece na tle tych gór i gdzie byś nie popatrzył śnieg, to troszkę taki inny wymiar wędkarstwa, taki jakby elitarny, to tak jakby sobie wyobrazić, że siedzisz przed kominkiem w góralskiej chacie z cygarem w ręce popijając koniak L’heraud XO 30yo i wszystko inne wokół tak jakby stanęło w czasie. Tak rozmarzeni dotarliśmy pod Trzy Korony. Ostre świeże powietrze które nas przywitało, zaraz po tym jak opuściliśmy auto i szum tej rzeki pozwoliło nam dalej wierzyć, że to będzie jedna z piękniejszych wypraw wędkarskich, a ja już wiedziałem, że następna wyprawa odbędzie się na ten odcinek Dunajca. Wszystko co piękne szybko się kończy i właśnie wtedy dostałem od kolegi aplikację IMGW, która wskazywała, że zaczyna płynąć pośniegowa woda, a ocieplenie które idzie na pewno nie będzie naszym sprzymierzeńcem. Jedna nadzieja jaką mieliśmy to przymrozki, które przychodziły w nocy i z tą nadzieją udaliśmy się w końcu na nasz odcinek rzeki, ale właśnie ta droga odbierała nam nadzieję, bo czym bliżej naszego łowiska termometr w aucie wskazywał, że zaczynają się nasze problemiki wędkarskie, gdzie na Sromowcach było -1,5 to czym bliżej OS temperatura przekroczyła +10, ale nadal na tarczy i z uśmiechem udało nam się dojechać na parking sąsiadujący z rzeką.

 

Po wciśnięciu się w te wszystkie śpiochy i zawiązaniu butów, których kolce miały być naszą polisą na przeżycie w rwącym nurcie tej rzeki dotarliśmy na most, gdzie startuje OS. Naszym oczom ukazała się piękna szeroka rzeka z taką ilością potencjalnych miejscówek bytowania naszych upragnionych kropków, że już na tym moście czułem się zagubiony. Zaszliśmy nad brzeg rzeki i wtedy dotarło do mnie, że to nie wyprawa, a chellange. Pod moją czapką zaczęły roić się myśli, od czego i gdzie zacząć, ale od czego my mogliśmy zacząć ? Na pierwszy ogień poszły woblery Rapala i wydawało się, że to idealny plan. W głębokich partiach udawało nam się obławiać centymetr po centymetrze, ale do dzisiaj nie wiem czy ryby o tym wiedziały. W pewnym momencie stwierdziłem, że chyba nie tędy droga, a nurt nie pozwala idealnie zaprezentować przynęty. Tym bardziej, że dzieliliśmy łowisko z muszkarzami, którzy obławiali ten sam odcinek krótką nimfą i też bezskutecznie. Stojąc na środku rzeki zacząłem przeglądać swoje pudełko i decyzja padła na wahadła Blue Fox, te wąskie blaszki z pięknym malowaniem imitacji potoka znów przywróciły mi wiarę. Nieopodal wypatrzyłem piękną płań z wystającymi głazami i miałem plan doskonały obrzucać to po skosie sprowadzając moje wahadło wprost pod wystające głazy, gdzie wokół rzeka wyżłobiła w naturalny sposób idealne kryjówki dla ryb naszych marzeń.
Jednak mój plan szybko zweryfikowały pierwsze kroki w kierunku miejsca, gdzie planowałem odnieść swój sukces wędkarski. Bo w momencie kiedy wchodziliśmy do tej rzeki mijając wartki szybki nurt, który przelewał się przez ogromne kamienie za nim były piękne głębokie banie. To zaraz po tym staliśmy na bezpiecznym dnie wyścielonym kamyczkami przyjemnymi do brodzenia, to jeszcze nic nie wskazywało, że tego dnia nie będziemy uczyć się tej rzeki pod względem wędkarskim, a pod względem bezpiecznego się poruszania po niej. W momencie kiedy zacząłem się kierować w dół rzeki na dnie ukazały się skały i ogromne kamienie, które powodowały, że będąc w wodzie po kolona następny źle postawiony krok skutkował, że wpadałeś po pachy. Dopiero wtedy zrozumiałem, że w opowieściach moich kolegach nie było krzty przesady i Dunajec to inny level. Grześ wziął się na sposób patrząc z jakim wysiłkiem próbuje dotrzeć do pierwszego konkretnego przelewu i obszedł ten odcinek przy samym brzegu, a potem wszedł już w miejscu które postanowił obłowić. Tym sposobem w dwójkę obławialiśmy tą płań, która aż śmierdziała rybą. Ja obrzucałem tą głębszą część, a zarazem moje wahadło sprowadzane z nurtem eksplorowało wypłycającą się część. Natomiast Grzegorz z precyzją zegarmistrza postanowił obrzucać rzekę w poprzek i tak ściągać swoją przynętę, aby idealnie spłynęła w podmyte doły przy wystających kamieniach. W pewnym momencie wykonując następny rzut kątem oka zobaczyłem wygięty kij mojego kompana i już wiedziałem, że jest dobrze, nawet biorąc pod uwagę silny nurt, Grześ holował dobrą rybę. Natychmiast spostrzegłem się, że cały swój ekwipunek wraz z podbierakiem zostawił na brzegu i zacząłem kierować się w jego kierunku, żeby w porę podebrać mu rybę. Fajnie się to teraz opisuje, ale wtedy byłem przerażony. Dzieliła nas spora odległość i już w oddali zobaczyłem sporą spławiającą się rybą, a na drugim planie walczącego z nią Grzesia. Wiedziałem, że jak za chwilę się tam nie znajdę z podbierakiem to stracimy tą rybę, która może okazać się jedyną rybą wyjazdu. Zacząłem kierować się w kierunku mojego towarzysza wyprawy, a kamienie na dnie jakby zaczęły ostrzyć swoje zęby i nawet raz się groźnie uślizgnąłem, ale udało się przybyć w tempo, bo w momencie kiedy Grześ dociągał do siebie sporych rozmiarów rybę, ja zrywając z pleców podbierak podebrałem rybsko metr od Grzesia. Radości nie było końca, aż wpadliśmy sobie w ramiona, bo właśnie nasz Team złowił pierwszą rybę z kompletnie nieznanej przez nas rzeki i trzeba podkreślić, że nie była to jakaś popierdułka, tylko majestatycznie gruby tęczak. Szybka sesja fotograficzna, a miara pokazała 56 cm, co bardzo podbudowało nasze morale. Do samego wieczora obławialiśmy tą płań na zmianę z rynną, która była wcześniej na tym odcinku. Odnotowaliśmy parę branek, ale były tak delikatne i mimo że wiedziałem, że wahadełko było dobrym wyborem to nie umiałem tego zaciąć.
Kiedy słonko znikło za górami przyszedł czas na wnioski i jedno było pewne, tylko głębokie banie za kamieniami, ale przynęta musi zejść do samego dna, bo ryby stoją tam wklejone. Naszą teorię potwierdził łowiący obok muszkarz i jak to przystało na prawdziwego wędkarza, po tym jak mu się pochwaliliśmy złowioną ryba opowiedział nam o ogromnych rybach złowionych przy tych kamieniach. Ja od razu podjąłem trzy decyzje, pierwsza to kwaśnica u Polowacy, następna że muszę odpuścić żyłce i przezbroić się na plecionkę, która w tych kamlotach była sporym wyzwaniem, dlatego musiała być wykończona długim odcinkiem fluorocarbonu. Jednak najważniejsza decyzja to poproszenie Wojtka Kudłacza o pomoc, bo po pierwszym dniu wiedziałem, że mamy za mało czasu, żeby rozpracować to łowisko. Wieczorem jedząc pyszną kwaśnicę według planu, znowu byliśmy pełni nadziei na dzień następny, a i pomysłów jak to zrobić przybywało z minuty na minutę. Nazajutrz wraz z Wojtkiem, który pojechał z nami w roli przewodnika zaczęliśmy na odcinku jeszcze niżej i wydawał się nawet taki przyjemniejszy do brodzenia. Wydawało nam się to tylko przez chwilę, bo Wojtek zaczął nas oprowadzać po takich miejscach, że sami to nawet byśmy się tam nie zbliżyli myślami.

 

Były miejscówki, gdzie tylko oparci o ramię naszego przewodnika docieraliśmy do miejsc, gdzie lubią pomieszkiwać ogromne pstrągi czy głowacice. Ale już przy trzeciej miejscówce nawet nasz guru przyznał, że one stoją tylko w głębokich baniach i mimo że mieliśmy jakieś delikatne branka w innych miejscach, które holowały nasze morale w górę to nadal nic nam się nie udało złowić.
Jeździliśmy z miejscówki do miejscówki i każda z nich pobudzała wędkarską wyobraźnię. Nawet do tego stopnia, że poczuliśmy się pewniej i sami kombinowaliśmy co jeszcze obłowić. W końcu trafiliśmy w miejsce, które wyglądało bajecznie i podobnie do naszej zwycięskiej miejscówki wszędzie wystawały ogromne kamienie. Nasz przewodnik rozstawił nas i ja miałem obławiać głęboką banię, a Grzesiu miał za zadanie obłowić przelew między kamieniami. Dopiero co wymyśliłem sobie bajkę w głowie jak skutecznie to zrobić w tej chwili zorientowałem się, że Grześ stojący troszkę wyżej nagle zniknął. Wystraszyłem się, ale szybko wypatrzyłem go na brzegu, tylko że facet ,który macha rękami na lewo i prawo nie wygląda na łowcę następnej ryby. Po krótkiej chwili okazało się, że Grzesia porwał nurt. W momencie kiedy ja byłem obrócony i skórę na swojej twarzy zawdzięcza wędce, która odbiła go od ogromnego kamienia na który ciągnął go nurt. Jak dzisiaj to piszę to myślę, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, a ofiara w formie wędki którą Grześ złożył w Dunajcu tak naprawdę mogła mu uratować życie. Szczytówka która odbiła go od tego kamienia i w rezultacie pękła spowodowała, że wylądował obok i złapał grunt pod nogami, co pozwoliło mu się wygramolić na brzeg. Było to tak przerażające, że w pewnym momencie pomyślałem, że nasza przygoda właśnie dobiegła końca. Na szczęście Wojtek z własnego doświadczenia miał zapasowa odzież w aucie i to pozwoliło nam zakończyć ten dzień. Po krótkiej przerwie, która pozwoliła nam ochłonąć i wyciągnąć wnioski doszliśmy z Wojtkiem do wniosku, że tylko głębokie rynny mogą nas uratować. Przejechaliśmy kawałek dalej na spokojniejszy odcinek i tylko zszedłem ze skarpy wypatrzyłem sobie kamień przez który przepięknie przelewała się woda, która zaraz za nim wydaje się taka oleista. Wiedziałem, że to jest to miejsce, dlatego wyciągnąłem swojego asa z rękawa i zazbroiłem Vertigo w cięższy koralik wolframowy. Tak postanowiłem obławiać tą miejscówkę rzucając pod nurt, sprowadzając gumę czułem jak koralik obija się o kamyczki niczym krótka nimfa. Za mną wszedł Grześ, żeby obławiać podobnie, ale jego kij o jakieś 30 cm krótszy był już gotowy tylko na atak głowacicy, ale mój partner się nie poddawał. Ja cały czas obławiając w ten sposób poczułem leciutkie branko zaraz jak przynęta wpadła przed wspomnianym kamieniem. No to jeszcze raz i tym razem udało się przechytrzyć potoka z Podhala. Po holu w nurcie udaje mi się podebrać mojego pierwszego kropka z Dunajca i jak dla mnie cel został osiągnięty. Krótka sesja fotograficzna nawet bez mierzenia, bo ewidentnie widać, że to nie moja życiówka to szkoda męczyć ryby jeszcze miarą. Ale moja radość jest nie do opisania, bo po tej sinusoidzie radości, strachu, oraz zwątpienia, osiągam swój cel. Obrzucam jeszcze swoją miejscówkę, ale brania są tak delikatne, że nie potrafię wciąć ryby i to już jest nieważne. Ważne że ta taktyka zadziałała i na pewno Dunajec staje się rzeką, która na stałe zamieszkuje w mojej głowie i jeszcze niejedną kwaśnicę będę musiał zjeść w tym regionie. Najprościej jak bym mógł to opisać to że zakochałem się w tej rzece za jej nieprzewidywalność, za to że w różnych miejscach zagra inna przynęta, ale to co najważniejsze, to że każda złowiona tam ryba jest ogromną radością. Bo tam pierwsze trzeba dotrzeć do miejscówki żeby na to mieć szanse, a to już bywa ogromną dawką adrenaliny. I mimo że OS dolny już nie jest tak atrakcyjny krajobrazowo to ciężkość tego łowiska działa na człowieka jak magnes.

 

Ten wyjazd po raz kolejny pokazał mi jak ważny jest Team i bez dwóch zdań taki z Grzegorzem tworzymy. Potrafimy wspólnie planować, a nawet się uzupełniać. Tu nikt się nie obraża z powodu konstruktywnej krytyki, a raczej wspieramy się wiedzą, którą cały czas zdobywamy na różnych łowiskach. To co najważniejsze, to że potrafimy nawet sobie docinać i się nie obrażamy. Nawet jak cały wieczór nabijałem się z Grzegorza, że nie pojął hasła na wszech obecnych bilbordach z napisem „spływ Dunajcem”, on to odebrał jako obowiązek.
Tak właśnie w mojej ocenie wygląda współpraca w Team i odbywanie wspólnych podróży, taka relacja powoduje, że w naszych głowach budują się już następne plany. A to wszystko będziemy chcieli Wam pokazać na kanale wyhaczony.

Chciałbym też podziękować Wojtkowi Kudłaczowi za jego profesjonalizm i za wspaniałą obsługę w jego bazie Flyfishing in Poland. A to bardzo ważne, że przyjeżdżasz i wiesz, że jesteś gościem tej bazy, a nie tylko klientem.

 

Autor tekstu: Robert Policha                Zdjęcia, film: Grzegorz Marcinkiewicz 

Projekt Dunajec

Robert Policha

Podhale to moim zdaniem miejsce, gdzie mimo natłoku turystów są jeszcze dziewicze zakątki, których nie dosięgnął wszędobylski przemysł. To miejsce w naszym kraju do którego zawsze będę wracał z ogromnym sentymentem, ponieważ wielokrotnie miałem przyjemność łowienia na Czorsztynie i dla mnie to jedyne miejsce na mojej wędkarskiej mapie, gdzie ryby są tylko dodatkiem do sprzędzonego czasu. Ten region to nie tylko wędkarstwo, to baca spędzający owce z hal, który sprzeda Wam w swojej bacówce świeży bundz czy jeszcze nieuwędzony oscypek. To piękne widoki Tatr, a sam klimat otaczających to jezioro zamków, które pokazują się twoim oczom o poranku, w momencie kiedy znad zbiornika podnosi się mgła i to są właśnie widoki, których nie znajdziecie nad żadnym zbiornikiem w naszym kraju. To miejsce, gdzie nigdy nie braknie nam powodów żeby go odwiedzać. Nawet po to, żeby przeżyć kulig przez Pieniński Park Narodowy, który w mojej pamięci zostanie na zawsze. Tak !!! Miałem przyjemność to przeżyć, gdzie sanie prowadzone przez rodowitych górali podnosiły tumany śniegu za sobą, a my okryci kocami popijaliśmy regionalną śliwowicę, a w głowie przypominała się piosenka Skaldów „Z kopyta kulig rwie” i dokładnie to jest ta magia Podhala. Ale od lat miałem jeszcze jedno marzenie związane z tym miejscem, a było to łowienie pstrągów w Dunajcu. Był to plan do którego dojrzewałem kilka lat, zdarzały się już sytuacje gdzie byłem spakowany, ale zawsze coś stanęło na drodze. Wielokrotnie znajomi wędkarze opowiadali mi, że ta rzeka to inna liga, a brodzenie w niej to już nie spacerek z wędką i tylko pokora może pozwolić nie skręcić nogi, czy zafundować sobie darmowego spływu Dunajcem wyręczając flisaków.

Dlatego w tym sezonie zaplanowałem otwarcie sezonu pstrągowego właśnie w sercu Podhala i namówiłem do tego wyjazdu mojego partnera z Team Grzegorza Marcinkiewicz. Nie mogło być inaczej i postanowiliśmy, że przy okazji zrobimy krótki materiał z naszego pobytu, żeby pokazać innym wędkarzom, że warto podróżować i odkrywać tak cudowne miejsca. Mimo zadanych pytań wielu wędkarzom, co warto ze sobą zabrać i jakich przynęt używać, po raz następny okazało się, że ilu wędkarzy tyle opinii. No to postanowiłem zabrać ze sobą absolutne minimum i to co się zmieści do mojego ukochanego Sling Bag, a że potrafi się zmieścić, wrzuciłem tam woblery, które są podstawą pstrągową Rapala X-RAP, COUNTDOWN ELITE, COUNTDOWN oraz ULTRA LIGHT MINNOW, ale nie mogło braknąć żelastwa i w moim pudełku wylądowały obrotówki Blue Fox Vibrax, czy wahadłówki Moresilda tej firmy, które jak tylko zobaczyłem natychmiast chciałem je mieć w swoich pstrągowych pudełkach. Ale Dunajec to rzeka, która na swoim dnie kryje półki skalne, czy olbrzymie głazy i tutaj też trzeba było dobrać sprzęt, ale nie będę oryginalny jak napiszę, że postawiłem na linki Sufix i szybko na jeden kołowrotek nawinąłem ośmiosplotową plecionkę X8 Braida w kolorze Coastal Camo, a na drugiej szpuli podstawą do łowienia w mroźne dni miałem żyłkę Ultra Knot, do tego fluorocarbon Sufix Advance i uznałem, że tak przygotowany muszę sobie poradzić. Tak spakowany czekałem na Grzegorza, który mieszka ode mnie ponad 200 km i chyba dobrze że tak daleko, bo w momencie kiedy otrzymałem telefon „wyjeżdżam” przyszły wątpliwości „czy na pewno wszystko mam?” Dlatego postanowiłem jeszcze raz odwiedzić moją wędkarską szopkę, w której panuje artystyczny nieład wynikający z ciągłej zmiany sprzętu pod różne gatunki ryb. Dobrze że tam zszedłem, bo właśnie tam do mojej głowy dotarło, że nie mogę nie zabrać na ten wyjazd gum Vertigo od 13 Fishing, dopakowując boczną kieszeń mojego przybornika uznałem, że jestem gotowy. Teraz pozostało tylko oczekiwać przyjazdu mojego towarzysza podróży i ruszyć w nieznane. Jedyne co mogłem w tym momencie zaplanować, to że na pewno nie odpuszczę regionalnej kwaśnicy na kolację, czy gulaszu z sarniny w karczmie u Polawacy przy grajcarku w Szczawnicy. To jedyne co było na ten moment pewne w planowaniu tej podróży, bo reszta była absolutną nowością.

W końcu pod mój dom podjeżdża Grzegorz i nie ukrywam, że już tupałem w ogrodzie w oczekiwaniu. Ok, to sprzęt do bagażnika i w drogę, ale w momencie kiedy wkładałem swoją Okuma Epixor zauważyłem, że mój partner też musiał przeprowadzić wywiad na temat naszego przyszłego łowiska i zabrał za sobą na ten wyjazd MUSE od 13 Fishing i nawet mu lekko zazdrościłem, bo ten kijaszek do 15 gr dał mi wiele szczęścia przy okoniach w sezonie 2021. No to spakowani i uśmiechnięci ruszyliśmy w końcu, bo nie ma co tu ukrywać, że jak to bywa przy organizacji podróży wędkarskich zawsze trzeba za sobą pozostawić życie codzienne i tym sposobem ruszyliśmy spod mojego domu po północy, co spowodowało, że w Krościenku nad Dunajcem zameldowaliśmy się o trzeciej nad ranem. Po przybyciu na miejsce podjęliśmy męską decyzję, że wstajemy siłami natury, co skutkowało, że moje oczy otworzyły się w okolicy godziny 10, a słońce które wdzierało się przez okno pokoju zapowiadało, że to będzie dobry czas. Zaraz po tym moim oczom ukazały się góry okryte pierzyną śniegu, a w głowie pojawiła się ta myśl „tu się oddycha”. No to szybkie śniadanko mistrzów, co oznacza w sloganie wędkarskim kawa, parówa i kromka chleba, ale w jakich okolicznościach przyrody. Po szybkiej konsultacji z Wojtkiem Kudłaczem padła decyzja, że łowimy na dolnym OS Dunajca, gdzie dozwolony jest spinning, nastąpiła szybka organizacja i do boju. Mimo sugestii Wojtka, że ten odcinek będzie dla nas dobrym wyborem, mój czarny łeb ciągnęło na Sromowce Niżne. No bo jak być nad Dunajcem i nie zobaczyć Trzech Koron z perspektywy tej rzeki choćby na chwilę. I tak zrobiliśmy i zaraz po przejechaniu Pieńskiego Parku Narodowego zaczęliśmy podróżować wzdłuż rzeki moich marzeń, a jeszcze sprzed naszych oczu nie zniknął widok Wysokich Tatr, które pokryte śniegiem wyglądały epicko, lekko pokryte mgiełką w różnych swoich partiach. Jednak odcinek rzeki wzdłuż którego jechaliśmy zaczął uruchamiać nasze wędkarskie zmysły i nie ma co ukrywać, że w naszych głowach rodziły się już obrazki z pięknym pstrągiem w dłoniach, demonstrowanym do pamiątkowego zdjęcia. Wędkarze stojący w rzece na tle tych gór i gdzie byś nie popatrzył śnieg, to troszkę taki inny wymiar wędkarstwa, taki jakby elitarny, to tak jakby sobie wyobrazić, że siedzisz przed kominkiem w góralskiej chacie z cygarem w ręce popijając koniak L’heraud XO 30yo i wszystko inne wokół tak jakby stanęło w czasie. Tak rozmarzeni dotarliśmy pod Trzy Korony. Ostre świeże powietrze które nas przywitało, zaraz po tym jak opuściliśmy auto i szum tej rzeki pozwoliło nam dalej wierzyć, że to będzie jedna z piękniejszych wypraw wędkarskich, a ja już wiedziałem, że następna wyprawa odbędzie się na ten odcinek Dunajca. Wszystko co piękne szybko się kończy i właśnie wtedy dostałem od kolegi aplikację IMGW, która wskazywała, że zaczyna płynąć pośniegowa woda, a ocieplenie które idzie na pewno nie będzie naszym sprzymierzeńcem. Jedna nadzieja jaką mieliśmy to przymrozki, które przychodziły w nocy i z tą nadzieją udaliśmy się w końcu na nasz odcinek rzeki, ale właśnie ta droga odbierała nam nadzieję, bo czym bliżej naszego łowiska termometr w aucie wskazywał, że zaczynają się nasze problemiki wędkarskie, gdzie na Sromowcach było -1,5 to czym bliżej OS temperatura przekroczyła +10, ale nadal na tarczy i z uśmiechem udało nam się dojechać na parking sąsiadujący z rzeką.

 

Po wciśnięciu się w te wszystkie śpiochy i zawiązaniu butów, których kolce miały być naszą polisą na przeżycie w rwącym nurcie tej rzeki dotarliśmy na most, gdzie startuje OS. Naszym oczom ukazała się piękna szeroka rzeka z taką ilością potencjalnych miejscówek bytowania naszych upragnionych kropków, że już na tym moście czułem się zagubiony. Zaszliśmy nad brzeg rzeki i wtedy dotarło do mnie, że to nie wyprawa, a chellange. Pod moją czapką zaczęły roić się myśli, od czego i gdzie zacząć, ale od czego my mogliśmy zacząć ? Na pierwszy ogień poszły woblery Rapala i wydawało się, że to idealny plan. W głębokich partiach udawało nam się obławiać centymetr po centymetrze, ale do dzisiaj nie wiem czy ryby o tym wiedziały. W pewnym momencie stwierdziłem, że chyba nie tędy droga, a nurt nie pozwala idealnie zaprezentować przynęty. Tym bardziej, że dzieliliśmy łowisko z muszkarzami, którzy obławiali ten sam odcinek krótką nimfą i też bezskutecznie. Stojąc na środku rzeki zacząłem przeglądać swoje pudełko i decyzja padła na wahadła Blue Fox, te wąskie blaszki z pięknym malowaniem imitacji potoka znów przywróciły mi wiarę. Nieopodal wypatrzyłem piękną płań z wystającymi głazami i miałem plan doskonały obrzucać to po skosie sprowadzając moje wahadło wprost pod wystające głazy, gdzie wokół rzeka wyżłobiła w naturalny sposób idealne kryjówki dla ryb naszych marzeń.
Jednak mój plan szybko zweryfikowały pierwsze kroki w kierunku miejsca, gdzie planowałem odnieść swój sukces wędkarski. Bo w momencie kiedy wchodziliśmy do tej rzeki mijając wartki szybki nurt, który przelewał się przez ogromne kamienie za nim były piękne głębokie banie. To zaraz po tym staliśmy na bezpiecznym dnie wyścielonym kamyczkami przyjemnymi do brodzenia, to jeszcze nic nie wskazywało, że tego dnia nie będziemy uczyć się tej rzeki pod względem wędkarskim, a pod względem bezpiecznego się poruszania po niej. W momencie kiedy zacząłem się kierować w dół rzeki na dnie ukazały się skały i ogromne kamienie, które powodowały, że będąc w wodzie po kolona następny źle postawiony krok skutkował, że wpadałeś po pachy. Dopiero wtedy zrozumiałem, że w opowieściach moich kolegach nie było krzty przesady i Dunajec to inny level. Grześ wziął się na sposób patrząc z jakim wysiłkiem próbuje dotrzeć do pierwszego konkretnego przelewu i obszedł ten odcinek przy samym brzegu, a potem wszedł już w miejscu które postanowił obłowić. Tym sposobem w dwójkę obławialiśmy tą płań, która aż śmierdziała rybą. Ja obrzucałem tą głębszą część, a zarazem moje wahadło sprowadzane z nurtem eksplorowało wypłycającą się część. Natomiast Grzegorz z precyzją zegarmistrza postanowił obrzucać rzekę w poprzek i tak ściągać swoją przynętę, aby idealnie spłynęła w podmyte doły przy wystających kamieniach. W pewnym momencie wykonując następny rzut kątem oka zobaczyłem wygięty kij mojego kompana i już wiedziałem, że jest dobrze, nawet biorąc pod uwagę silny nurt, Grześ holował dobrą rybę. Natychmiast spostrzegłem się, że cały swój ekwipunek wraz z podbierakiem zostawił na brzegu i zacząłem kierować się w jego kierunku, żeby w porę podebrać mu rybę. Fajnie się to teraz opisuje, ale wtedy byłem przerażony. Dzieliła nas spora odległość i już w oddali zobaczyłem sporą spławiającą się rybą, a na drugim planie walczącego z nią Grzesia. Wiedziałem, że jak za chwilę się tam nie znajdę z podbierakiem to stracimy tą rybę, która może okazać się jedyną rybą wyjazdu. Zacząłem kierować się w kierunku mojego towarzysza wyprawy, a kamienie na dnie jakby zaczęły ostrzyć swoje zęby i nawet raz się groźnie uślizgnąłem, ale udało się przybyć w tempo, bo w momencie kiedy Grześ dociągał do siebie sporych rozmiarów rybę, ja zrywając z pleców podbierak podebrałem rybsko metr od Grzesia. Radości nie było końca, aż wpadliśmy sobie w ramiona, bo właśnie nasz Team złowił pierwszą rybę z kompletnie nieznanej przez nas rzeki i trzeba podkreślić, że nie była to jakaś popierdułka, tylko majestatycznie gruby tęczak. Szybka sesja fotograficzna, a miara pokazała 56 cm, co bardzo podbudowało nasze morale. Do samego wieczora obławialiśmy tą płań na zmianę z rynną, która była wcześniej na tym odcinku. Odnotowaliśmy parę branek, ale były tak delikatne i mimo że wiedziałem, że wahadełko było dobrym wyborem to nie umiałem tego zaciąć.
Kiedy słonko znikło za górami przyszedł czas na wnioski i jedno było pewne, tylko głębokie banie za kamieniami, ale przynęta musi zejść do samego dna, bo ryby stoją tam wklejone. Naszą teorię potwierdził łowiący obok muszkarz i jak to przystało na prawdziwego wędkarza, po tym jak mu się pochwaliliśmy złowioną ryba opowiedział nam o ogromnych rybach złowionych przy tych kamieniach. Ja od razu podjąłem trzy decyzje, pierwsza to kwaśnica u Polowacy, następna że muszę odpuścić żyłce i przezbroić się na plecionkę, która w tych kamlotach była sporym wyzwaniem, dlatego musiała być wykończona długim odcinkiem fluorocarbonu. Jednak najważniejsza decyzja to poproszenie Wojtka Kudłacza o pomoc, bo po pierwszym dniu wiedziałem, że mamy za mało czasu, żeby rozpracować to łowisko. Wieczorem jedząc pyszną kwaśnicę według planu, znowu byliśmy pełni nadziei na dzień następny, a i pomysłów jak to zrobić przybywało z minuty na minutę. Nazajutrz wraz z Wojtkiem, który pojechał z nami w roli przewodnika zaczęliśmy na odcinku jeszcze niżej i wydawał się nawet taki przyjemniejszy do brodzenia. Wydawało nam się to tylko przez chwilę, bo Wojtek zaczął nas oprowadzać po takich miejscach, że sami to nawet byśmy się tam nie zbliżyli myślami.

 

Były miejscówki, gdzie tylko oparci o ramię naszego przewodnika docieraliśmy do miejsc, gdzie lubią pomieszkiwać ogromne pstrągi czy głowacice. Ale już przy trzeciej miejscówce nawet nasz guru przyznał, że one stoją tylko w głębokich baniach i mimo że mieliśmy jakieś delikatne branka w innych miejscach, które holowały nasze morale w górę to nadal nic nam się nie udało złowić.
Jeździliśmy z miejscówki do miejscówki i każda z nich pobudzała wędkarską wyobraźnię. Nawet do tego stopnia, że poczuliśmy się pewniej i sami kombinowaliśmy co jeszcze obłowić. W końcu trafiliśmy w miejsce, które wyglądało bajecznie i podobnie do naszej zwycięskiej miejscówki wszędzie wystawały ogromne kamienie. Nasz przewodnik rozstawił nas i ja miałem obławiać głęboką banię, a Grzesiu miał za zadanie obłowić przelew między kamieniami. Dopiero co wymyśliłem sobie bajkę w głowie jak skutecznie to zrobić w tej chwili zorientowałem się, że Grześ stojący troszkę wyżej nagle zniknął. Wystraszyłem się, ale szybko wypatrzyłem go na brzegu, tylko że facet ,który macha rękami na lewo i prawo nie wygląda na łowcę następnej ryby. Po krótkiej chwili okazało się, że Grzesia porwał nurt. W momencie kiedy ja byłem obrócony i skórę na swojej twarzy zawdzięcza wędce, która odbiła go od ogromnego kamienia na który ciągnął go nurt. Jak dzisiaj to piszę to myślę, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, a ofiara w formie wędki którą Grześ złożył w Dunajcu tak naprawdę mogła mu uratować życie. Szczytówka która odbiła go od tego kamienia i w rezultacie pękła spowodowała, że wylądował obok i złapał grunt pod nogami, co pozwoliło mu się wygramolić na brzeg. Było to tak przerażające, że w pewnym momencie pomyślałem, że nasza przygoda właśnie dobiegła końca. Na szczęście Wojtek z własnego doświadczenia miał zapasowa odzież w aucie i to pozwoliło nam zakończyć ten dzień. Po krótkiej przerwie, która pozwoliła nam ochłonąć i wyciągnąć wnioski doszliśmy z Wojtkiem do wniosku, że tylko głębokie rynny mogą nas uratować. Przejechaliśmy kawałek dalej na spokojniejszy odcinek i tylko zszedłem ze skarpy wypatrzyłem sobie kamień przez który przepięknie przelewała się woda, która zaraz za nim wydaje się taka oleista. Wiedziałem, że to jest to miejsce, dlatego wyciągnąłem swojego asa z rękawa i zazbroiłem Vertigo w cięższy koralik wolframowy. Tak postanowiłem obławiać tą miejscówkę rzucając pod nurt, sprowadzając gumę czułem jak koralik obija się o kamyczki niczym krótka nimfa. Za mną wszedł Grześ, żeby obławiać podobnie, ale jego kij o jakieś 30 cm krótszy był już gotowy tylko na atak głowacicy, ale mój partner się nie poddawał. Ja cały czas obławiając w ten sposób poczułem leciutkie branko zaraz jak przynęta wpadła przed wspomnianym kamieniem. No to jeszcze raz i tym razem udało się przechytrzyć potoka z Podhala. Po holu w nurcie udaje mi się podebrać mojego pierwszego kropka z Dunajca i jak dla mnie cel został osiągnięty. Krótka sesja fotograficzna nawet bez mierzenia, bo ewidentnie widać, że to nie moja życiówka to szkoda męczyć ryby jeszcze miarą. Ale moja radość jest nie do opisania, bo po tej sinusoidzie radości, strachu, oraz zwątpienia, osiągam swój cel. Obrzucam jeszcze swoją miejscówkę, ale brania są tak delikatne, że nie potrafię wciąć ryby i to już jest nieważne. Ważne że ta taktyka zadziałała i na pewno Dunajec staje się rzeką, która na stałe zamieszkuje w mojej głowie i jeszcze niejedną kwaśnicę będę musiał zjeść w tym regionie. Najprościej jak bym mógł to opisać to że zakochałem się w tej rzece za jej nieprzewidywalność, za to że w różnych miejscach zagra inna przynęta, ale to co najważniejsze, to że każda złowiona tam ryba jest ogromną radością. Bo tam pierwsze trzeba dotrzeć do miejscówki żeby na to mieć szanse, a to już bywa ogromną dawką adrenaliny. I mimo że OS dolny już nie jest tak atrakcyjny krajobrazowo to ciężkość tego łowiska działa na człowieka jak magnes.

 

Ten wyjazd po raz kolejny pokazał mi jak ważny jest Team i bez dwóch zdań taki z Grzegorzem tworzymy. Potrafimy wspólnie planować, a nawet się uzupełniać. Tu nikt się nie obraża z powodu konstruktywnej krytyki, a raczej wspieramy się wiedzą, którą cały czas zdobywamy na różnych łowiskach. To co najważniejsze, to że potrafimy nawet sobie docinać i się nie obrażamy. Nawet jak cały wieczór nabijałem się z Grzegorza, że nie pojął hasła na wszech obecnych bilbordach z napisem „spływ Dunajcem”, on to odebrał jako obowiązek.
Tak właśnie w mojej ocenie wygląda współpraca w Team i odbywanie wspólnych podróży, taka relacja powoduje, że w naszych głowach budują się już następne plany. A to wszystko będziemy chcieli Wam pokazać na kanale wyhaczony.

Chciałbym też podziękować Wojtkowi Kudłaczowi za jego profesjonalizm i za wspaniałą obsługę w jego bazie Flyfishing in Poland. A to bardzo ważne, że przyjeżdżasz i wiesz, że jesteś gościem tej bazy, a nie tylko klientem.

 

Autor tekstu: Robert Policha               

Zdjęcia, film: Grzegorz Marcinkiewicz